Wieś
Jest taka wieś, zwyczajna – teraz w obrębie Krakowa
a przecież do tej pory myśli zaprząta od nowa.
Tam byłem często w wakacje: sady i pola i las,
pasałem gęsi i krowy w szczęśliwy dzieciństwa czas.
Łąka podmokła pod lasem, żaby, zaskrońce i traszki,
staw zarośnięty rzęsą, zwykłe, dziecięce igraszki.
Dom kryty strzechą, obora – zwierzęta tak blisko
ludzi,
drewniany ustęp w pobliżu i strych, co obawy me
budzi…
Na strychu nie było cicho: szmery, szuranie i piski
- kie licho - sobie myślałem i strachu byłem bliski.
Wreszcie pojąłem: to myszy – odtąd się strychu nie
bałem,
przed swoją siostrą kochaną na strychu wciąż się
chowałem.
Stodoła to istne cudo gdy pełna słomy i siana
zapach me zmysły pobudzał, nieraz tam spałem do
rana.
Pamiętam młócki cepami, sąsiedzi wspólnie młócili,
choć popijali wódeczkę – nigdy się nie pokłócili.
Wieczorem było ognisko – zapach pieczonych
ziemniaków
Wiatr z dymem niósł hen daleko ze śpiewem wiejskich
chłopaków.
W pobliskim stawie swój koncert żaby wieczorem kumkały;
ach jakże byłem szczęśliwy, szybko przemijał dzień
cały.
Jeżdżę tam czasem choć nie wiem, co mi wizyty te
dają
bo przecież wszystko się zmienia, tylko wspomnienia
zostają.
Nie ma już stawu ni chaty lecz ocalała stodoła
- choć poczerniała na starość, do siebie ciągle mnie
woła.